niedziela, 28 kwietnia 2013

Ich muzyka określana jest jako psychodeliczny samba - rock, ale przypinana jest im również etykieta muzyki bałkańskiej. I nie ma w tym żadnej sprzeczności, ponieważ Milan Mladenović oraz Mitar Suboti, znany także jako Suba, pochodzą z Serbii, ale spotkawszy się w Brazylii, do której wyemigrował Mita, nagrali album, na którym obok wpływów muzyki bałkańskiej, pojawiają się rytmy gorącej samby. Mieszanka oczarowuje.




piątek, 2 listopada 2012

SAMSARA - podróż z obrazem i muzyką

Natłok postów niesamowity, ale postanowiłam napisać póki jeszcze w głowie tlą mi się obrazy po filmie "Samsara" w reżyserii Ron'a Fricke'go. Temat ten wiąże się poniekąd z naszą audycją (29.10.2012), w której to opowiadałyśmy o ścieżkach dźwiękowych do wybranych przez nas filmów. Między innymi pojawiła się muzyka z "Wyśnionych miłości" Xaviera Dolana.


Film ten pierwszy raz widziałam równo dwa lata temu i dlatego każda dżdżysta jesień przypomina mi jego klimat. Oczywiście elementem nieodłącznym jest muzyka, która jak dla mnie zagrała tam jedną z głównych ról.(przed przeczytaniem następnego zdania zapoznaj się z treścią filmu :P - taki to mój blogerowy reżim)
Utwór "Bang, bang" Dalidy, który był muzycznym motywem przewodnim filmu, zawsze będzie mi przypominał o słodkich piankach spadających na głowę przerośniętego kupidyna.


Cieszy również fakt, że Xavier Dolan pomimo swojego młodego wieku (mój rówieśnik ha!) chętnie sięga po niedocenioną obecnie piosenkę francuską z lat 20 i 30. Ma niesamowitą zdolność łączenia współczesnych obrazów/problemów/muzyki z dawnymi elementami kultury popularnej. Ale o tym więcej będzie można posłuchać w nagraniu z audycji, które już niebawem się pojawi.

Oczywiście rozwodzę się nad tym, co nie trzeba....

"Samsara" film kręcony ponad 5 lat w 25 krajach. Zdjęcia wykonywane były na ekstra cienkiej taśmie filmowej, sprzętem kosmicznym (jak dla mnie). Film bez słów. Muzyka to główna bohaterka, która dyskutuje z obrazem i oddawaje zamysł twórczy.


Film interpretować można różnorako. Wychodząc jednak od słowa "Samsara", które oznacza nieustające koło życia, można obserwować, jak człowiek od produktu natury, sam stał się twórcą. Poczynając od pięknych birmańskich świątyń, piramid i wersalskich pałaców, przechodząc po religie i ideologie, kończąc na seks lalkach, których twarze wyglądają, jak u sześcioletniego dziecka. Zderzenie piękna ludzkiego umysłu, z tym, co przynosi nam współczesna gospodarka i rynek, jest bolesne. Jako współcześni ludzie, konsumenci dóbr, żądający coraz to niższych cen, sami ścigani bezrobociem i inflacją, stajemy się niewolnikami rynku. Chcąc, czy nie chcąc dokładamy cegiełkę do procesów/zdarzeń, które ukazane nam w formie obrazów i dźwięku przerażają. Po seansie wyszłam z ciężkim sercem. Motyw społeczny nie był jednak dominujący. Na filmie zobaczymy również przepiękne krajobrazy, które mogą zainspirować do odkrywania miejsc zapomnianych na mapie świata. A istnieją jeszcze takie, czego dowodzi właśnie ta produkcja.


Wracając do muzyki. Została ona stworzona przez Michael'a Stearns'a, Lise Gerrard oraz Marcello De Francisci. Jak dla mnie była idealnym dopełnieniem obrazu. Tam gdzie serce powinno bić mocniej to zabiło, przy czym nie była ona w żaden sposób uporczywa. Była cierpliwą towarzyszką, która bardzo subtelnie poruszała emocje.

Moją uwagę zwrócił jeden kawałek, z którym to już miałam okazję się wcześniej stykać, a nie jest (o dziwo!) wymieniony w oficjalnej ścieżce dźwiękowej.


Ayub Ogada - Kothbiro. To miłe odnaleźć w ścieżce dźwiękowej do nowego filmu utwór, który kiedyś  podkreślał nasze osobiste przeżycia. Ja, Ayub'a Ogada'a, kenijskiego muzyka, poznałam dzięki audycji Marcina Kydryńskiego w Trójce. Później utwór Kothbiro znalazł się na trzeciej z cyklu płyt "Siesta", którą przypadkowo kupiłam swojemu ojczymowi, jako prezent na Boże Narodzenie. To zaskakujące, jak niektóre piosenki nie chcą się z nami rozstać :). Utwór ten jest chyba jedynym w tym filmie nie skomponowanym przez wspomnianą przeze mnie wcześniej trójcę. Według mnie to właśnie on najmocniej i najszczerzej przedstawia tęsknotę człowieka za ideą wolności.

Pozostawiam Was z przemyśleniami, jednocześnie polecając film "Samsara", który mimo iż pokazuje ogromne błędy ludzkiej natury, zatacza krąg i daje szansę na zmianę dla każdego z nas :).

Miesiąc październik upłynął pod znakiem powrotu do życia studenckiego, a co się z tym wiąże z przerostem obowiązków, trudnościami z odnalezieniem się w uporządkowanej przez plan zajęć rzeczywistości i wdrożeniem się na nowo w system łączenia egzystencji uczelnianej z prywatną. Nie oznacza to, że ucierpiały na tym muzyczne zainteresowania, nie było jednak chwili, aby się nimi dzielić, za co szczerze przepraszam.

Minęły już dwa tygodnie od rozpoczęcia się w Gdańsku festiwalu modern jazz’u - Jazz Jantar, o którym już zdarzyło mi się wspomnieć. Mimo znacznej odległości i konieczności odbycia podróży na drugi koniec Polski, nie mogłam sobie odmówić usłyszenia Bugge Wesselofta, a przede wszystkim Nilsa Pettera Molvaera na żywo. I nie żałuję tej wyprawy.

Bugge Wesseltoft, który gra na fortepianie od 3 roku życia i który porzucił rozpoczęte w wieku 7 lat lekcje, aby kształcić się na własną rękę, dał popis swoich umiejętności łączenia delikatnych i subtelnych dźwięków fortepianu z mocno eksperymentalną elektroniką. Obserwowanie jego mimiki i gestów było chyba najciekawszym doświadczeniem, ponieważ właśnie w tym widoczne było jego całkowite oddanie się muzyce.
Bugge Wesseltoft jest najbardziej znany z założonego w 1994 projektu “New Conception of Jazz” oraz z wytwórni Jazzland Recordings, której jest twórcą i właścicielem.




Jako ciekawostkę powiem, że powyższy utwór oraz Existence z tej samej płyty, znalazły się na ścieżce dźwiękowej do polskiego filmu Samotność w Sieci.

Bugge grał również w składzie Northern Lights, towarzyszącym Mike Mainieri’emu. Album Northern Lights (2006) nagrany został z udziałem takich gwiazd norweskiej sceny jazzowej jak sam Nils Petter Molvaer, Lars Danielsson i Eyvind Aarset. W składzie koncertowym na kontrabasie grał Arild Andersen, zaś Molvaer’a na saksofonie zastąpił Bendik Hofseth. Na krążku znajduje się bardzo ciekawa aranżacja utworu Bjork z filmu The Dancer In The Dark, Ive Seen It All.



Lata 1996/97 były przełomowe dla gatunku określanego jako modern jazz - w 1996 wydana została płyta New Conception of Jazz, zaś w roku następnym pierwszy solowy album Nilsa Pettera Molvaera - Khmer, która przyniosła mu dwie prestiżowe nagrody - nagrodę Niemieckich Krytyków Muzycznych oraz Norweską Grammy.

Moim zdaniem to, co tworzy Nils, trudno zaklasyfikować jako jazz, ponieważ jego muzyka oprócz szerokiego przetworzenia dźwięków za pomocą komputera, oscyluje na granicy noise’u i post-rocka, w szczególności na ostatnim krążku, Baboon Moon, do współpracy przy którym zaprosił muzyków z młodszego pokolenia - gitarzystę elektronicznego - Stiana Westerhusa, który podczas koncertu w gdańskim Żaku zdominował scenę, oraz perkusistę - Erlanda Danera.






Na długo zapamiętam przeniknięty chłodem, mrokiem i ciężarem niskich dźwięków pianina koncert zespołu Mamiffer, na którym byłam w ostatni dzień miesiąca.



O klimacie ich muzyki decydują brzmienia klawiszy, na których gra piękna, ciemnowłosa Faith Coloccia, które dopełnione są przez mocne przenikające dźwięki instrumentów smyczkowych, uderzenia w bębny, połączenia niskiego męskiego wokalu z wysokim damskim śpiewem. Kompozycje są długie i rozbudowane. Melancholia i smutek przechodzi w złość i rozgoryczenie, jednak koniec końców pozostawia uczucie oczyszczenia i spełnienia.

Ps. Słuchać tylko głośno.



wtorek, 23 października 2012

Podcasty z audycji!!

Zapraszam do przesłuchania nagrań z audycji Muzyczny Eurotrip z ostatniego miesiąca. (17.09.2012-15.10.2012)

W audycjach tych można posłuchać między innymi o: Neue Deutsche Welle, Avant Art Festival, wytwórni Morr Music, Riot Factory i kolektywie muzyczno-krytycznym The Aunties. Enjoy! :):)

Audycja Muzyczny Eurotrip na Mixcloud 

Na przekór jesieni! Do cholery!

Chaos, chaos, jak w muzyce, tak i w życiu. To pewnie przełoży się na jakość tego wpisu, ale być może doda to uroku, a nie głupoty naszemu skromnemu blogowi.

Obiecywałam, że opowiem o internetowym szale, który tajemniczo nazwałam "Thom sent me here". Kim jest Thom? Baczni znawcy muzyki elektronicznej, którzy śledzą nowości pojawiające się w internecie na pewno, bezbłędnie są w stanie odpowiedzieć na to pytanie. Thom Yorke, obecnie szaleniec muzyki elektronicznej, co miesiąc (albo dwa :) publikuje na stronie zespołu Radiohead listę utworów inspirujących go do działania. W tym miesiącu nawet mnie nie ominęła ta zacna informacja i było mi dane przesłuchać choć część muzycznego świata jednego z moich największych idoli. I co? I Alleluja! Dobre wybory naprawdę (chociaż mi krytyka Thoma jeszcze nigdy nie wyszła). Co rzuca się w oczy, gdy przeglądacie kolejne linki z utworami? Ludzie jak oszaleli wpisują w komentarzach "Thom sent me here". Jak widać staje się on całkiem niezłym guru-dzikie-elektro. Bądź, co bądź, mnie to rozbawiło, a nawet jeden kawałek wgryzł się na stałe w moją szarą rzeczywistość.


Dan Snaith znany oczywiście najbardziej za projekt Caribou, od roku 2011 działa pod nowym pseudonimem Daphni. Utwór Ye Ye jest przykładem, że pomimo swojego już dojrzałego wieku (jak na producenta muzyki elektronicznej) Dan cały czas się rozwija i potrafi nie tylko zrezygnować z pseudonimu, ale również z konwencji. Jak dla mnie strzał w dziesiątkę. Oczywiście słychać jeszcze gdzie, nie gdzie styl z setów granych, jako Caribou, ale ja (jak większość ludzi) mam słabość do rzeczy dobrze mi osłuchanych.

Utwór ten ukazał się na winylu wraz z kawałkiem z najnowszej płyty Four Teta - Pink, która swoją drogą jest naprawdę dobra. Four Tet to dla mnie prawdziwy geniusz elektroniki. Płytka momentami jest bardzo mocno house'owa, by za moment zwolnić i zabrać nas w chill'outową podróż z syntezatorami. Ja się przy niej bawię świetnie, więc polecam każdemu. BTW utwór, który znalazł się na winylu z naszym czołowym Ye Ye, to właśnie: Pinnacles (jeden z moich krążkowych ulubieńców ;)).



Jak od Thoma Yorke'a zaczęliśmy, to na nim skończymy. Kolejnym jego tajemniczym projektem (ile razy wiele z nas zastanawiało się czy bit/set grany w danym kawałku, nie pochodzi od tego wariata!) jest Atoms For Peace. Niby istnieje już od 2009 roku, ale dopiero teraz oficjalnie ukazał się singiel Default. Skład zespołu to: oczywiście - Thom Yorke, basista Red Hot Chili Peppers - Flea, producent Radiohead - Nigel Godrich oraz Joey Waronker  i Mauro Refosc. Historia zespołu zaczęła się od trasy koncertowej promującej solową płytę Thoma - The Eraser, kiedy to właśnie muzycy mieli okazję razem występować. W tym czasie też, powstały kawałki, które mają znaleźć się na pierwszej ich płycie. Premiera zapowiadana jest na początek roku 2013. Ja zacieram łapki. Słychać że będą się obracali pomiędzy późnym brzmieniem Radiohead (The King of Limbs), a specyfiką solowego projektu Yorke'a (The Eraser). Nie ma się co dziwić, skoro spotkali się przy okazji tego wydawnictwa. Pozostaje czekać.

Dzisiaj jeszcze pojawią się na blogu podcasty z audycji Muzyczny Eurotrip z ubiegłego miesiąca, dlatego też tak krótko dzisiaj.

......ale jak zwykle w głowie mam więcej :>



sobota, 13 października 2012

Chodzi mi po głowie

Dzisiaj z przerażeniem stwierdziłam że nasz blog umiera :(! Najgorsze, że nie śmiercią naturalną. W ogromnym stopniu, to ja przyczyniłam się do wbicia sztyletu prosto w jego internetowe serduszko. Tak być nie może!

Dzisiaj szybko, bo szybko, mało, bo mało, ale w celu szybkiej resuscytacji opiszę w kilku zdaniach to co chodzi mi po głowie od kilku miesięcy.

Ostatnio uwierzcie mi rozpoczęłam intensywne porządkowanie życia. Znalazłam pracę, zapisałam się na Jogę (tak serio!) i nawet UWAGA UWAGA - wyprałam wykładzinę, która pokryła się grubą warstwą czerwonego włosia (wylinka letnia). Dlatego też będąc konsekwentną zabieram się za porządkowanie moich muzycznych odkryć z ostatnich miesięcy.

Najsilniejszym bodźcem do muzycznych zwierzeń był ten oto singiel:




 Natrafiłam na niego parę miesięcy temu i żywo się zainteresowałam, bo muszę przyznać, że swojego czasu byłam opętana rockiem eksperymentalnym zespołu Clinic. Szczególnie bawiła mnie ich rytmika i zabawy dźwiękami. Ciepło robi mi się na sercu, gdy słyszę specyfikę ich poszczególnych melodii. I w tym przypadku tak było. Miss You zapowiada nowy album, który ma się ukazać w listopadzie. Chłopaki mieli sporą przerwę, ale na moje ucho dużo się nie zmieniło. Nie chwalmy jednak dnia przed zachodem słońca. Ja na pewno sięgnę po tą płytę z ogromną radością. Krasomówcą, jak widzicie nie jestem, ale może nawet pokuszę się o krótką recenzję. Na razie pozostaje nam czekać.

Jedno z moich przeoczeń tegorocznych to nowy album Julki, a dokładnie Julii Holter, pisarki, wokalistki i multiinstrumentalistki z Los Angeles (trochę nie europejsko, ale kij z tym!). Album nosi tytuł: Ekstasis i pojawił się w tym roku dwa dni przed moimi urodzinami (może, więc jest to przyczyna mojego przeoczenia ;)). Piękne dźwięki do prawdziwego odkrywania kawałek po kawałku. Z pozoru krążek może wydawać się prosty, ale nie ulegajcie złudzeniu. Ja rokuję ambitną przyszłość tej dziewczynie, szczególnie, że za niedługo ma ukazać się jej trzecia płyta.



Niemiecka Nowa Fala w muzyce. Jak dla mnie już nie tak ciekawa jak francuska, bardziej popowa, niż punkowa. Oczywiście nie mogę odbierać tutaj honorów mojemu ulubieńcowi Falco, ale mimo wszystko wolę w tym okresie Francje, gdzie zespoły tworzyły tak, jakby ich członkowie chorowali na schizofrenię (krótko i najdziwniej jak potrafiły). W Niemczech jednak w moje oczy rzucił się również jeden całkiem przyzwoity świr, o źle brzmiącej godności: Holger Hiller. Jego twórczość brzmi już jednak dużo lepiej (przynajmniej dla mnie).


Jako jeden z pierwszych artystów w Europie używał do tworzenia muzyki Samplera. Ogólnie to wydaje mi się, że dla niego wszystko mogłoby być instrumentem, nawet szczoteczka do zębów (nie wiem skąd ten przykład). Widać to w świetnym klipie do utworu "Ohi Ho Bang Bang", który wykonywał wraz z Karlem Bonnie'm.


Jak na tamte czasy klip ten prezentuje się wybitnie. Holger to tajemniczy artysta, o którym nie wiadomo zbyt wiele. Ze źródeł internetowych wiem jednak, że tworzy do tej pory. W 2000 roku ukazał się nawet jego album długogrający, ale dostać coś takiego w swoje łapki to ogromna sztuka.

Tym eksperymentalnym wyznaniem kończę szybki przegląd na dziś. Postaram się w najbliższym czasie uzupełnić playlistę blogową o kilka pereł, bo jest tego oczywiście dużo, dużo więcej :).

środa, 19 września 2012

wrzesień obfity w muzyczne smakołyki


Na album Efterklang czekam już od kilku miesięcy, a mój apetyt rósł wraz z pojedynczymi kąskami, którymi panowie z Dani raczyli nas kusić. Przesłuchanie go dzięki ich uprzejmości przed planowaną na za tydzień premierą, upewniło mnie, że przez najbliższy czas ten krążek będzie moim ulubionym daniem.

Zachęcam do smakowania

Równie apetycznie zapowiadało się najnowsze wydawnictwo The Cinematic Orchestra - In Motion Pt. 1, w którym można się zupełnie zatracić. Ludziom słabej woli radzę dawkować sobie te przyjemności, bo grozi to popełnieniem grzechu piątego. Choć może warto poświęcić życie wieczne dla takich dźwięków.




Album Away From The World Dave Matthews Band przesłuchałam z czystej ciekawości, jako że w nie aż tak dawnej przeszłości grupa ta całkowicie dominowała mój gust muzyczny. Nagranie z koncertu w Fenway Parku Live Trax vol. 6 słuchałam na przemian z moją ulubioną ich płytą studyjną Under The Table And Dreaming, a potem i z ostatnim ich krążkiem. Trzy lata kazali czekać na następną płytę studyjną i możnaby w związku z tym sporo od niej wymagać. W porównaniu z Big Whiskey & GrooGrux King, nie powala. Moim zdaniem jest bardzo klasyczna, dopracowana i wypieszczona. Nie ma w niej tego porywu i szaleństwa, za które ich pokochałam słuchając Dancing Nancies, Warehouse czy Ants Marching, utworów które trwały po 20 minut, w trakcie których zapominało się o świecie i można było odtwarzać po kilkakroć, bez znudzenia. Ale żeby nie było aż tak krytycznie …



Na deser - The xx serwują słodziutki Coexist (ponieważ ich muzyka kojarzy mi się z pudrowymi cukierkami w kolorach tęczy).
W miarę słuchania robi się coraz ciekawiej - choć z początku wydaje się dość monotonnie i na jedną nutę (taki przecież mają styl), to później do głosu dochodzi kunszt przyrządzanej przez nich muzyki i po długiej przerwie od nich, z chęcią słuchałam tego albumu nie raz, i nie dwa razy.



P.S. Anna coś ostatnio śpi, mam nadzieję, że niedługo się obudzi ;)