piątek, 2 listopada 2012

SAMSARA - podróż z obrazem i muzyką

Natłok postów niesamowity, ale postanowiłam napisać póki jeszcze w głowie tlą mi się obrazy po filmie "Samsara" w reżyserii Ron'a Fricke'go. Temat ten wiąże się poniekąd z naszą audycją (29.10.2012), w której to opowiadałyśmy o ścieżkach dźwiękowych do wybranych przez nas filmów. Między innymi pojawiła się muzyka z "Wyśnionych miłości" Xaviera Dolana.


Film ten pierwszy raz widziałam równo dwa lata temu i dlatego każda dżdżysta jesień przypomina mi jego klimat. Oczywiście elementem nieodłącznym jest muzyka, która jak dla mnie zagrała tam jedną z głównych ról.(przed przeczytaniem następnego zdania zapoznaj się z treścią filmu :P - taki to mój blogerowy reżim)
Utwór "Bang, bang" Dalidy, który był muzycznym motywem przewodnim filmu, zawsze będzie mi przypominał o słodkich piankach spadających na głowę przerośniętego kupidyna.


Cieszy również fakt, że Xavier Dolan pomimo swojego młodego wieku (mój rówieśnik ha!) chętnie sięga po niedocenioną obecnie piosenkę francuską z lat 20 i 30. Ma niesamowitą zdolność łączenia współczesnych obrazów/problemów/muzyki z dawnymi elementami kultury popularnej. Ale o tym więcej będzie można posłuchać w nagraniu z audycji, które już niebawem się pojawi.

Oczywiście rozwodzę się nad tym, co nie trzeba....

"Samsara" film kręcony ponad 5 lat w 25 krajach. Zdjęcia wykonywane były na ekstra cienkiej taśmie filmowej, sprzętem kosmicznym (jak dla mnie). Film bez słów. Muzyka to główna bohaterka, która dyskutuje z obrazem i oddawaje zamysł twórczy.


Film interpretować można różnorako. Wychodząc jednak od słowa "Samsara", które oznacza nieustające koło życia, można obserwować, jak człowiek od produktu natury, sam stał się twórcą. Poczynając od pięknych birmańskich świątyń, piramid i wersalskich pałaców, przechodząc po religie i ideologie, kończąc na seks lalkach, których twarze wyglądają, jak u sześcioletniego dziecka. Zderzenie piękna ludzkiego umysłu, z tym, co przynosi nam współczesna gospodarka i rynek, jest bolesne. Jako współcześni ludzie, konsumenci dóbr, żądający coraz to niższych cen, sami ścigani bezrobociem i inflacją, stajemy się niewolnikami rynku. Chcąc, czy nie chcąc dokładamy cegiełkę do procesów/zdarzeń, które ukazane nam w formie obrazów i dźwięku przerażają. Po seansie wyszłam z ciężkim sercem. Motyw społeczny nie był jednak dominujący. Na filmie zobaczymy również przepiękne krajobrazy, które mogą zainspirować do odkrywania miejsc zapomnianych na mapie świata. A istnieją jeszcze takie, czego dowodzi właśnie ta produkcja.


Wracając do muzyki. Została ona stworzona przez Michael'a Stearns'a, Lise Gerrard oraz Marcello De Francisci. Jak dla mnie była idealnym dopełnieniem obrazu. Tam gdzie serce powinno bić mocniej to zabiło, przy czym nie była ona w żaden sposób uporczywa. Była cierpliwą towarzyszką, która bardzo subtelnie poruszała emocje.

Moją uwagę zwrócił jeden kawałek, z którym to już miałam okazję się wcześniej stykać, a nie jest (o dziwo!) wymieniony w oficjalnej ścieżce dźwiękowej.


Ayub Ogada - Kothbiro. To miłe odnaleźć w ścieżce dźwiękowej do nowego filmu utwór, który kiedyś  podkreślał nasze osobiste przeżycia. Ja, Ayub'a Ogada'a, kenijskiego muzyka, poznałam dzięki audycji Marcina Kydryńskiego w Trójce. Później utwór Kothbiro znalazł się na trzeciej z cyklu płyt "Siesta", którą przypadkowo kupiłam swojemu ojczymowi, jako prezent na Boże Narodzenie. To zaskakujące, jak niektóre piosenki nie chcą się z nami rozstać :). Utwór ten jest chyba jedynym w tym filmie nie skomponowanym przez wspomnianą przeze mnie wcześniej trójcę. Według mnie to właśnie on najmocniej i najszczerzej przedstawia tęsknotę człowieka za ideą wolności.

Pozostawiam Was z przemyśleniami, jednocześnie polecając film "Samsara", który mimo iż pokazuje ogromne błędy ludzkiej natury, zatacza krąg i daje szansę na zmianę dla każdego z nas :).

Miesiąc październik upłynął pod znakiem powrotu do życia studenckiego, a co się z tym wiąże z przerostem obowiązków, trudnościami z odnalezieniem się w uporządkowanej przez plan zajęć rzeczywistości i wdrożeniem się na nowo w system łączenia egzystencji uczelnianej z prywatną. Nie oznacza to, że ucierpiały na tym muzyczne zainteresowania, nie było jednak chwili, aby się nimi dzielić, za co szczerze przepraszam.

Minęły już dwa tygodnie od rozpoczęcia się w Gdańsku festiwalu modern jazz’u - Jazz Jantar, o którym już zdarzyło mi się wspomnieć. Mimo znacznej odległości i konieczności odbycia podróży na drugi koniec Polski, nie mogłam sobie odmówić usłyszenia Bugge Wesselofta, a przede wszystkim Nilsa Pettera Molvaera na żywo. I nie żałuję tej wyprawy.

Bugge Wesseltoft, który gra na fortepianie od 3 roku życia i który porzucił rozpoczęte w wieku 7 lat lekcje, aby kształcić się na własną rękę, dał popis swoich umiejętności łączenia delikatnych i subtelnych dźwięków fortepianu z mocno eksperymentalną elektroniką. Obserwowanie jego mimiki i gestów było chyba najciekawszym doświadczeniem, ponieważ właśnie w tym widoczne było jego całkowite oddanie się muzyce.
Bugge Wesseltoft jest najbardziej znany z założonego w 1994 projektu “New Conception of Jazz” oraz z wytwórni Jazzland Recordings, której jest twórcą i właścicielem.




Jako ciekawostkę powiem, że powyższy utwór oraz Existence z tej samej płyty, znalazły się na ścieżce dźwiękowej do polskiego filmu Samotność w Sieci.

Bugge grał również w składzie Northern Lights, towarzyszącym Mike Mainieri’emu. Album Northern Lights (2006) nagrany został z udziałem takich gwiazd norweskiej sceny jazzowej jak sam Nils Petter Molvaer, Lars Danielsson i Eyvind Aarset. W składzie koncertowym na kontrabasie grał Arild Andersen, zaś Molvaer’a na saksofonie zastąpił Bendik Hofseth. Na krążku znajduje się bardzo ciekawa aranżacja utworu Bjork z filmu The Dancer In The Dark, Ive Seen It All.



Lata 1996/97 były przełomowe dla gatunku określanego jako modern jazz - w 1996 wydana została płyta New Conception of Jazz, zaś w roku następnym pierwszy solowy album Nilsa Pettera Molvaera - Khmer, która przyniosła mu dwie prestiżowe nagrody - nagrodę Niemieckich Krytyków Muzycznych oraz Norweską Grammy.

Moim zdaniem to, co tworzy Nils, trudno zaklasyfikować jako jazz, ponieważ jego muzyka oprócz szerokiego przetworzenia dźwięków za pomocą komputera, oscyluje na granicy noise’u i post-rocka, w szczególności na ostatnim krążku, Baboon Moon, do współpracy przy którym zaprosił muzyków z młodszego pokolenia - gitarzystę elektronicznego - Stiana Westerhusa, który podczas koncertu w gdańskim Żaku zdominował scenę, oraz perkusistę - Erlanda Danera.






Na długo zapamiętam przeniknięty chłodem, mrokiem i ciężarem niskich dźwięków pianina koncert zespołu Mamiffer, na którym byłam w ostatni dzień miesiąca.



O klimacie ich muzyki decydują brzmienia klawiszy, na których gra piękna, ciemnowłosa Faith Coloccia, które dopełnione są przez mocne przenikające dźwięki instrumentów smyczkowych, uderzenia w bębny, połączenia niskiego męskiego wokalu z wysokim damskim śpiewem. Kompozycje są długie i rozbudowane. Melancholia i smutek przechodzi w złość i rozgoryczenie, jednak koniec końców pozostawia uczucie oczyszczenia i spełnienia.

Ps. Słuchać tylko głośno.



wtorek, 23 października 2012

Podcasty z audycji!!

Zapraszam do przesłuchania nagrań z audycji Muzyczny Eurotrip z ostatniego miesiąca. (17.09.2012-15.10.2012)

W audycjach tych można posłuchać między innymi o: Neue Deutsche Welle, Avant Art Festival, wytwórni Morr Music, Riot Factory i kolektywie muzyczno-krytycznym The Aunties. Enjoy! :):)

Audycja Muzyczny Eurotrip na Mixcloud 

Na przekór jesieni! Do cholery!

Chaos, chaos, jak w muzyce, tak i w życiu. To pewnie przełoży się na jakość tego wpisu, ale być może doda to uroku, a nie głupoty naszemu skromnemu blogowi.

Obiecywałam, że opowiem o internetowym szale, który tajemniczo nazwałam "Thom sent me here". Kim jest Thom? Baczni znawcy muzyki elektronicznej, którzy śledzą nowości pojawiające się w internecie na pewno, bezbłędnie są w stanie odpowiedzieć na to pytanie. Thom Yorke, obecnie szaleniec muzyki elektronicznej, co miesiąc (albo dwa :) publikuje na stronie zespołu Radiohead listę utworów inspirujących go do działania. W tym miesiącu nawet mnie nie ominęła ta zacna informacja i było mi dane przesłuchać choć część muzycznego świata jednego z moich największych idoli. I co? I Alleluja! Dobre wybory naprawdę (chociaż mi krytyka Thoma jeszcze nigdy nie wyszła). Co rzuca się w oczy, gdy przeglądacie kolejne linki z utworami? Ludzie jak oszaleli wpisują w komentarzach "Thom sent me here". Jak widać staje się on całkiem niezłym guru-dzikie-elektro. Bądź, co bądź, mnie to rozbawiło, a nawet jeden kawałek wgryzł się na stałe w moją szarą rzeczywistość.


Dan Snaith znany oczywiście najbardziej za projekt Caribou, od roku 2011 działa pod nowym pseudonimem Daphni. Utwór Ye Ye jest przykładem, że pomimo swojego już dojrzałego wieku (jak na producenta muzyki elektronicznej) Dan cały czas się rozwija i potrafi nie tylko zrezygnować z pseudonimu, ale również z konwencji. Jak dla mnie strzał w dziesiątkę. Oczywiście słychać jeszcze gdzie, nie gdzie styl z setów granych, jako Caribou, ale ja (jak większość ludzi) mam słabość do rzeczy dobrze mi osłuchanych.

Utwór ten ukazał się na winylu wraz z kawałkiem z najnowszej płyty Four Teta - Pink, która swoją drogą jest naprawdę dobra. Four Tet to dla mnie prawdziwy geniusz elektroniki. Płytka momentami jest bardzo mocno house'owa, by za moment zwolnić i zabrać nas w chill'outową podróż z syntezatorami. Ja się przy niej bawię świetnie, więc polecam każdemu. BTW utwór, który znalazł się na winylu z naszym czołowym Ye Ye, to właśnie: Pinnacles (jeden z moich krążkowych ulubieńców ;)).



Jak od Thoma Yorke'a zaczęliśmy, to na nim skończymy. Kolejnym jego tajemniczym projektem (ile razy wiele z nas zastanawiało się czy bit/set grany w danym kawałku, nie pochodzi od tego wariata!) jest Atoms For Peace. Niby istnieje już od 2009 roku, ale dopiero teraz oficjalnie ukazał się singiel Default. Skład zespołu to: oczywiście - Thom Yorke, basista Red Hot Chili Peppers - Flea, producent Radiohead - Nigel Godrich oraz Joey Waronker  i Mauro Refosc. Historia zespołu zaczęła się od trasy koncertowej promującej solową płytę Thoma - The Eraser, kiedy to właśnie muzycy mieli okazję razem występować. W tym czasie też, powstały kawałki, które mają znaleźć się na pierwszej ich płycie. Premiera zapowiadana jest na początek roku 2013. Ja zacieram łapki. Słychać że będą się obracali pomiędzy późnym brzmieniem Radiohead (The King of Limbs), a specyfiką solowego projektu Yorke'a (The Eraser). Nie ma się co dziwić, skoro spotkali się przy okazji tego wydawnictwa. Pozostaje czekać.

Dzisiaj jeszcze pojawią się na blogu podcasty z audycji Muzyczny Eurotrip z ubiegłego miesiąca, dlatego też tak krótko dzisiaj.

......ale jak zwykle w głowie mam więcej :>



sobota, 13 października 2012

Chodzi mi po głowie

Dzisiaj z przerażeniem stwierdziłam że nasz blog umiera :(! Najgorsze, że nie śmiercią naturalną. W ogromnym stopniu, to ja przyczyniłam się do wbicia sztyletu prosto w jego internetowe serduszko. Tak być nie może!

Dzisiaj szybko, bo szybko, mało, bo mało, ale w celu szybkiej resuscytacji opiszę w kilku zdaniach to co chodzi mi po głowie od kilku miesięcy.

Ostatnio uwierzcie mi rozpoczęłam intensywne porządkowanie życia. Znalazłam pracę, zapisałam się na Jogę (tak serio!) i nawet UWAGA UWAGA - wyprałam wykładzinę, która pokryła się grubą warstwą czerwonego włosia (wylinka letnia). Dlatego też będąc konsekwentną zabieram się za porządkowanie moich muzycznych odkryć z ostatnich miesięcy.

Najsilniejszym bodźcem do muzycznych zwierzeń był ten oto singiel:




 Natrafiłam na niego parę miesięcy temu i żywo się zainteresowałam, bo muszę przyznać, że swojego czasu byłam opętana rockiem eksperymentalnym zespołu Clinic. Szczególnie bawiła mnie ich rytmika i zabawy dźwiękami. Ciepło robi mi się na sercu, gdy słyszę specyfikę ich poszczególnych melodii. I w tym przypadku tak było. Miss You zapowiada nowy album, który ma się ukazać w listopadzie. Chłopaki mieli sporą przerwę, ale na moje ucho dużo się nie zmieniło. Nie chwalmy jednak dnia przed zachodem słońca. Ja na pewno sięgnę po tą płytę z ogromną radością. Krasomówcą, jak widzicie nie jestem, ale może nawet pokuszę się o krótką recenzję. Na razie pozostaje nam czekać.

Jedno z moich przeoczeń tegorocznych to nowy album Julki, a dokładnie Julii Holter, pisarki, wokalistki i multiinstrumentalistki z Los Angeles (trochę nie europejsko, ale kij z tym!). Album nosi tytuł: Ekstasis i pojawił się w tym roku dwa dni przed moimi urodzinami (może, więc jest to przyczyna mojego przeoczenia ;)). Piękne dźwięki do prawdziwego odkrywania kawałek po kawałku. Z pozoru krążek może wydawać się prosty, ale nie ulegajcie złudzeniu. Ja rokuję ambitną przyszłość tej dziewczynie, szczególnie, że za niedługo ma ukazać się jej trzecia płyta.



Niemiecka Nowa Fala w muzyce. Jak dla mnie już nie tak ciekawa jak francuska, bardziej popowa, niż punkowa. Oczywiście nie mogę odbierać tutaj honorów mojemu ulubieńcowi Falco, ale mimo wszystko wolę w tym okresie Francje, gdzie zespoły tworzyły tak, jakby ich członkowie chorowali na schizofrenię (krótko i najdziwniej jak potrafiły). W Niemczech jednak w moje oczy rzucił się również jeden całkiem przyzwoity świr, o źle brzmiącej godności: Holger Hiller. Jego twórczość brzmi już jednak dużo lepiej (przynajmniej dla mnie).


Jako jeden z pierwszych artystów w Europie używał do tworzenia muzyki Samplera. Ogólnie to wydaje mi się, że dla niego wszystko mogłoby być instrumentem, nawet szczoteczka do zębów (nie wiem skąd ten przykład). Widać to w świetnym klipie do utworu "Ohi Ho Bang Bang", który wykonywał wraz z Karlem Bonnie'm.


Jak na tamte czasy klip ten prezentuje się wybitnie. Holger to tajemniczy artysta, o którym nie wiadomo zbyt wiele. Ze źródeł internetowych wiem jednak, że tworzy do tej pory. W 2000 roku ukazał się nawet jego album długogrający, ale dostać coś takiego w swoje łapki to ogromna sztuka.

Tym eksperymentalnym wyznaniem kończę szybki przegląd na dziś. Postaram się w najbliższym czasie uzupełnić playlistę blogową o kilka pereł, bo jest tego oczywiście dużo, dużo więcej :).

środa, 19 września 2012

wrzesień obfity w muzyczne smakołyki


Na album Efterklang czekam już od kilku miesięcy, a mój apetyt rósł wraz z pojedynczymi kąskami, którymi panowie z Dani raczyli nas kusić. Przesłuchanie go dzięki ich uprzejmości przed planowaną na za tydzień premierą, upewniło mnie, że przez najbliższy czas ten krążek będzie moim ulubionym daniem.

Zachęcam do smakowania

Równie apetycznie zapowiadało się najnowsze wydawnictwo The Cinematic Orchestra - In Motion Pt. 1, w którym można się zupełnie zatracić. Ludziom słabej woli radzę dawkować sobie te przyjemności, bo grozi to popełnieniem grzechu piątego. Choć może warto poświęcić życie wieczne dla takich dźwięków.




Album Away From The World Dave Matthews Band przesłuchałam z czystej ciekawości, jako że w nie aż tak dawnej przeszłości grupa ta całkowicie dominowała mój gust muzyczny. Nagranie z koncertu w Fenway Parku Live Trax vol. 6 słuchałam na przemian z moją ulubioną ich płytą studyjną Under The Table And Dreaming, a potem i z ostatnim ich krążkiem. Trzy lata kazali czekać na następną płytę studyjną i możnaby w związku z tym sporo od niej wymagać. W porównaniu z Big Whiskey & GrooGrux King, nie powala. Moim zdaniem jest bardzo klasyczna, dopracowana i wypieszczona. Nie ma w niej tego porywu i szaleństwa, za które ich pokochałam słuchając Dancing Nancies, Warehouse czy Ants Marching, utworów które trwały po 20 minut, w trakcie których zapominało się o świecie i można było odtwarzać po kilkakroć, bez znudzenia. Ale żeby nie było aż tak krytycznie …



Na deser - The xx serwują słodziutki Coexist (ponieważ ich muzyka kojarzy mi się z pudrowymi cukierkami w kolorach tęczy).
W miarę słuchania robi się coraz ciekawiej - choć z początku wydaje się dość monotonnie i na jedną nutę (taki przecież mają styl), to później do głosu dochodzi kunszt przyrządzanej przez nich muzyki i po długiej przerwie od nich, z chęcią słuchałam tego albumu nie raz, i nie dwa razy.



P.S. Anna coś ostatnio śpi, mam nadzieję, że niedługo się obudzi ;)

sobota, 8 września 2012


Aneczka zachęcała do pójścia na ten koncert podczas swojej poniedziałkowej audycji, mi zaś udało się na nim być, zatem podzielę się swoimi wrażeniami ;)

Odaibe - projekt Bartka Szlachcica - artysty grafika i twórcy sztuk nowych mediów. Na środowym koncercie występował w trzyosobym składzie (z Elżbietą Leszczyńską i Karolem Jaśkowiakiem).


Koncert, który rozpoczął się dość spokojnie, bardzo szybko przeszedł w obszary breakcore’u i gdyby nie rozpoczął się tak wcześnie, możnaby się spodziewać publiczności pod sceną poruszającej się w transie w rytm połamanych dźwięków wydobywanych z elektronicznej perkusji.  

Kulminacją wieczoru był jednak warszawski band - Merkabah.

Merkabah ma za sobą gigi na Openerze w 2010 i na ubiegłorocznym Off Festivalu. W swojej twórczości, członkowie zespołu łączą sztuki wizualne z muzyką trudną do klasyfikacji, przestrzenną i przenoszącą w inną rzeczywistość. 

Tworząc muzykę łączącą free-jazz i noise-rock, wpisują się w nurt polskiego rocka progresywnego i moim zdaniem zasługują na uznanie równe Indukti czy Riverside, posiadającym już wierną publiczność.





Wizualizacje tworzone na żywo przez Adriena Cognaca (aka kaniak), wyświetlane były na ekranach 3 telewizorów ustawionych na scenie, oraz za artystami, którzy byli jedynie ciemnymi postaciami na ich tle. Wsłuchując się w niesamowite dźwięki wydobywane przez nich na ich instrumentach, można było zatem zapomnieć o istnieniu jakiejkolwiek innej rzeczywistości. Pochwalić należy również nagłośnienie przestrzeni, w której koncert się odbywał (Strefa Zero - Laki Zaki), które sprawiło, że jeszcze długo po jego zakończeniu szumiało mi w uszach.
W swojej dyskografii panowie mają jeden album długogrający i EPkę koncertową - talentu odmówić im nie można, dlatego zachęcam do zakupów na ich stronce ;)

Mi osobiście sięganie po jazz oraz przede wszystkim partie saksofonu skojarzyły się z muzyką graną przez T.R.A.M - supergrupę założoną przez członków zespołu Animals as Leaders, w skład której wchodzi również perkusista Suicidal Tendencies oraz znany z The Mars Volta Adrián Terrazas-González, mimo iż ich muzyka jest zdecydowanie lżejsza.



niedziela, 2 września 2012

posttauronowe refleksje

Już tydzień minął od kiedy ponosiły nas dudniące basy i połamane dźwięki muzyki z komputera na kolejnym już w tym roku katowickim festiwalu. Mowa o Tauron Nowa Muzyka, na wyjazd na który zdecydowałyśmy się niezwykle spontanicznie.

Dwa dni na pełnych obrotach, z niewielką ilością snu, w biegu pomiędzy koncertami a naszym miejscem pracy (sic! nie jechałyśmy tam odpoczywać).

Jeśli chodzi o ocenę samego festiwalu - w porównaniu z Offem, który odbywał się w tym samym miejscu, zaskoczył małą skalą. Poza tym nie dało się nie zwrócić uwagi na niedociągnięcia organizacyjne, no i co by nie mówić, wylansione towarzystwo.

Osobiście doszłam do wniosku, że w wyjazdach na festiwale, cenię sobie różnorodność muzyki, której mogę posłuchać. Tutaj tego nie zaznałam i czuję się zupełnie przesycona elektronicznymi brzmieniami, od których chyba przez najbliższy czas będę musiała odpocząć.
Dlatego pewnie też za najlepszy koncert festiwalu uznałam wybijający się spośród komputerowych brzmień, koncert rozpisany na orkiestrę  - The Brant Brauer Frick Ensemble. Przepiękny, poruszający nu jazz, trochę w klimatach The Cinematic Orchestra.



Było to najlepsze odkrycie festiwalu.

Pierwszy koncert, na który udało mi się dotrzeć i który otworzył dla mnie festiwal i był bardzo miłym zaskoczeniem, był dj set Benjamina Johna Powera i Andrew Hanga (Fuck Buttons). Trudno, żeby mi nie przypadł do gustu, skoro określany jest nawet jako post rockowy. Panowie mieszają elementy wielu gatunków, sięgając również po drone i noise.


Must see TNM był oczywiście Eskmo (Brendan Angelides), który na koncercie dał popis swoich umiejętności tworzenia muzyki z "dźwięków codziennego użytku". Tłum szalał przy uderzeniach metalowej rury, syku otwieranej puszki i trzasku łamanych patyków.


Teraz tylko czekać na następny festiwal, choć wraz z końcem Taurona przyszło poczucie , że i wakacje dobiegają końca ...

wtorek, 21 sierpnia 2012

Rozmówki niemiecko - norweskie


Aneczka tak mnie oczerniła, że aż boję się odzywać, ale nie mogę nie przyznać, że racji trochę miała ( z tym, że w moje gusta uda jej się tym razem trafić ;P). Ale jakbym mogła się nie zgodzić, skoro Alcoholic Faith Mission nie dość, że ma alkohol w nazwie, to jeszcze są z Danii i tacy przesympatyczni. A Owca Kradziejka to po prostu czyste szaleństwo, któremu nie można się oprzeć !;)


Ja jednakże wśród trochę innych dźwięków się ostatnio obracam ...

W taki upał przyda się trochę muzyki dla ochłody, a że okres wakacyjny, czas podróży bliskich i dalekich, to będzie trochę multikulturowo.
Oziębli Niemcy we współpracy z panami ze Skandynawii, w której klimat nieco mniej uciążliwy


Wesseltoft Schwarz Duo

Mój ulubiony ich kawałek, w wersji live (zobaczyć ich na żywo to by było coś!)





Duet ten poznałam dzięki niezastąpionemu Gillesowi Petersonowi, który kawałek ich autorstwa - Kammermusik - umieścił
w towarzystwie m.in. SBTRKT na kompilacji Masterpiece (2011) . On sam jest oddanym fanem Henrika Schwarza.


Bugge Wesseltoft - norweski pianista, założyciel wytwórni Jazzland Records, współpracował również z Sidsel Endresen, Janem Garbarkiem, Manu Katche.

Henrik Schwarz - odpowiedzialny za elektroniczne brzmienia, tworzy muzykę house, minimal techno


Enders Molvaer

DOME (2007) 

Album nagrany we współpracy dwóch geniuszy instrumentów dętych - Johannesa Endersa i Nilsa Petera Molvaera.



W twórczości Molvaera słyszalne są wpływy Jana Garbarka, jednakże jego muzyka jest zdecydowanie bardziej mroczna i niezwykle przejmująca. Jego twórczość charakteryzuje mieszanie gatunków - na szeroką skalę wykorzystuje elektronikę, przyprawioną nutką orientu. Moim zdaniem porównywać go można z Toshinorim Kondo.
Ponieważ jestem jego absolutną fanką, nie mogłabym nie poświęcić jego twórczości trochę więcej miejsca, co zrobię na pewno w najbliższym czasie.

Muzykę grającego na saksofonie Johannesa Endersa można uznać za zdecydowanie bardziej klasyczną. Jeśli dla kogoś dźwięki grane przez Molvaera są zbyt niepokojące, to jego muzyka jest idealna dla relaksu i spokojnej kontemplacji.



P.S. Zarówno pana Bugge Wesseltofta , jak i Nilsa Petera Molvaera będzie można usłyszeć w październiku na gdańskim Jazz Jantar. Nieodżałowanym byłoby to ominąć ;)

niedziela, 19 sierpnia 2012

Music Alliance Pact

Ulka mówi mi, że za długie i nudne te posty pisze. Nikt tego czytać nie chce, jeszcze muzyka za przeproszeniem z odbytu wzięta. No cóż, wiedziałam, że tak będzie. Może napiszę dzisiaj krócej (jak mnie fantazja nie poniesie) i myślę, że nawet trafię w gusta naszej alternatywnej Urszuli (oczywiście mam nadzieję, że również w Wasze drodzy czytelnicy, nie piszę bowiem dla siebie). 

Music Alliance Pact to temat, który poruszam co parę miesięcy w swojej audycji. Cóż to jest? A jest to zrzeszenie blogerów muzycznych z całego świata, którzy co miesiąc publikują na stronach magazynu Guardian listę najlepszych młodych artystów z ich krajów. Co kilka miesięcy mobilizują się jednak bardziej i wspólnie tworzą listę utworów do ściągnięcia ZA DARMO moi drodzy! 

W tym miesiącu jest to dla nas szczególnie ważne, ponieważ w zestawieniu po raz pierwszy pojawiła się Polska! A naszym zacnym reprezentantem jest: http://lukaszkusmierz.wordpress.com/, który od teraz już co miesiąc będzie typował polski zespół do zestawienia. Cieszymy się bardzo i trzymamy kciuki.

Jego pierwszym wyborem był młodziutki zespół, znany i lubiany z koncertów na żywo: Fair Weather Friends. Ich muzyka zapowiada się dobrze, dlatego z niecierpliwością czekam na więcej utworów w wykonaniu chłopaków.




Dzisiaj zaproponuję, wam bardzo krótki subiektywny przegląd zespołów, które znalazły się na sierpniowej liście Music Alliance Pact.  

 1. Plaided – zespół powstał w Wiedniu w roku 2009. Julia i Weronika poznały się podczas organizowania festynu dla kobiet w roku 2005. Podczas koncertów i licznych dyskusji doszły do wniosku, że potrzebują stworzyć coś razem. Najpierw wraz z  Aleną Pfoser utworzyły zespół Iisebill, pod którego szyldem nagrały jeden album. 

Po odejściu Aleny, jednak dziewczyny przekształciły się w Plaided. Od początku były one bardzo mocno zaangażowane w ruch feministyczny. Mają do tego zresztą wyśmienite warunki, ponieważ w Wiedniu odbywają się bardzo regularnie spotkania i koncerty młodych żeńskich zespołów wspierających ten ruch.
Z ich ideami oczywiście zgadzać się nie trzeba, ale bardzo podoba mi się fakt, że w Austrii rozwija się dzięki feministkom  wiele dobrych młodych zespołów. W tym Plaided.
Po wielokrotnym przesłuchaniu 3 piosenek, które znajdują się na profilu na soundcloudzie, poczułam niedosyt. Jest to jednak dobry niedosyt, który budzi ciekawość, co do przyszłości zespołu. 

 
Dziewczyny bardzo ładnie meandrują pomiędzy indie rockiem, a lo-fi. Mi bardzo pasuje do tego wszystkiego wokal. Muzyka na początku może wydawać się monotonna, ale po bliższym poznaniu da się usłyszeć miłe muzyczne detale, które wyróżniają się spośród szumu innych dźwięków.


2.  Alcoholic Faith Mission - Zespół już nie tak świeży, ponieważ ostatni ich album ukazał się w ubiegłym roku, a nosi nazwę Ask me this i od niedawna jest dostępny na całym świecie. Z tej okazji właśnie pojawili się oni na liście Music Alliance Pact.
Cieszę się że dzięki temu poznałam muzykę tej grupy. Po pierwsze są bardzo podobni do innej duńskiej formacji Efterklang. Nie brzmią na całe szczęście identycznie (na świecie byłoby nudno). Wszelakie instrumenty  mieszają się w ich płytach z pięknymi wokalami wszystkich, podkreślam wszystkich, członków zespołu, co było i jest widoczne również u Efterklang.
Efekt jest poruszający. Melodie chwytają za serce. Po prostu chce się tego słuchać.
Sam zespół to też historia nie z tej ziemi. Najlepsza jest nazwa, która idealna jest na po weekendowe przysięgi i obietnice niektórych ludzi z obolałymi głowani - Alcoholic Faith Mission. Jest to ironiczne nawiązanie do organizacji działającej w Ameryce Apostolic Faith Mission.
Jest to również ogromna groteska z samych członków zespołu, którzy od alkoholu nie stronią. 

Trochę napiszę jednak o ich wydawnictwach, z którego każde jest wyjątkowe i ma pewne zasady tworzenia. Pierwsza płyta Misery Loves Company powstała na zasadzie: nagrywamy tylko w nocy, tylko przy świetle świec i pijemy alkohol- no i proszę taka ich walka. Druga płyta 421 Wythe Avenue powstała na zasadzie: do nagrywania wykorzystujemy tylko sprzęt, który mamy w swoich mieszkaniach.
Trzeci album, o którym wspominałam powstał jak piszą bez żadnych zasad. Cała twórczość mimo, że powstawała w dziwaczny sposób brzmi jednorodnie. Ja się zakochałam mam nadzieję, że was również zachęcę do odkrywania ich twórczości. 




3. Stealing Sheep - W tym miesiącu blogerzy naprawdę mnie zaskoczyli, i prawie każdy kawałek, który prezentowali budził moją ogromną sympatię. Stealing Sheep i ich Shut Eye, przy którym od razu wstałam  zaczęłam skakać to idealny przykład muzycznego zastrzyku pełnego pozytywnych wibracji. A to wszystko za sprawą tercetu, który powstał przy kubku kawy w Melo Melo Cafe w Liverpoolu.
Ich muzyka określana jest jako folktronika. Dziki psycho-folk, harmonia gitar głosów i hipnotyczne rytmy. Tego jeszcze na rynku muzycznym nie było. Inspirują się twórczością Talking Heads, czyli kolejny plus dla dziewczyn z mojej strony.

Ich debiutancki album pojawił się bardzo niedawno nazywa się : The Diamond Sun i myślę, że za niedługo zrobi się o nim głośno.



 

4. Papercutz  - Wybór portugalski również był dla mnie bardzo przyjemny. Ładne kobiece wokale, delikatne plumkanie gitary, od czasu do czasu jakieś elektro, wszystko jednak jest utrzymane w mrocznym napięciu, które mnie osobiście fascynuje. Jest to jeden z ciekawszych zespołów, które ostatnio poznałam. Warto przyjrzeć się ich twórczości bliżej. Ja odkryłam tą drogą utwór, który wykonali oni wraz z fantastycznym producentem muzyki elektronicznej z Polski o pseudonimie Pleq





5. Cream Child- Jak do tej pory moje rosyjskie odkrycie życia. Taki ot mały przełom.
Wybór blogera Babylon Noise powalił mnie na kolana. Cały album School Skulls przesłuchałam z szeroko otwartymi oczami. Jak dla mnie ten muzyk to geniusz. Bardzo podobają mi się jego wesołe kompozycje elektroniczne, które (trzeba przyznać) bardzo wpadają w ucho. Płyta jest długa, ma aż 13 kawałków, ale nie jest monotonna. Jak pisze bloger jest to słodki cukierek muzyczny, w którym elektronika łączy się z elementami rosyjskiego folku. Polecam każdemu. Jego pierwszy album w przeciwieństwie School Skulls był dosyć mroczny. Jak można zresztą przeczytać na bandcampie muzyka, zamienił on taniec w ciemnościach, tym razem na taniec w świetle dnia.
Mnie ten krążek sprawił ogromną radość mam nadzieję, że wam również – gorąco polecam, szczególnie, że cały album można pobrać za darmo. 


 Music Alliance Pact to świetna inicjatywa, która pozwala każdemu poszerzać muzyczne horyzonty. Szczególnie, że w zestawieniach znajdują się zespoły z regionów świata, które często są przez europejczyków zapomniane. Zachęcam do śledzenia poczynań blogerów, którzy starają się wyszukiwać największe perły ze swoich rodzinnych stron.

I miało być krótko....

czwartek, 16 sierpnia 2012

Dając się ponieść wolnym skojarzeniom, wspominając odbytą właśnie wizytę za zachodnią granicą, natknęłam się na grające mi w głowie szalone rytmy z lat 70.


 Wolfgang Dauner Quintet, Oimels (1969)
 Już sama okładka daje wyobrażenie o zawartości albumu ;)


Twórczość Wolfganga Daunera łączona jest z mającym swoje korzenie w końcówce lat 60 krautrockiem.
Gatunek ten charakteryzują kompozycje iście eklektyczne - słychać w nich elementy rocka progresywnego i jazzu, pojawia się również zabawa z elektroniką. Słychać wpływy muzyki awangardowej i psychodelicznej.
 
Gorąco polecam album nagrany przez skład Wolfgang Dauner Group pod nazwą Et Cetera (1970). Zaskakuje różnorodnością - zaczyna się rockowo i psychodelicznie, by powoli się uspokoić i przejść w jazz, usłyszeć można na nim również recytacje oraz elementy muzyki etnicznej. Nie wspominając o tym, że w składzie zespołu gra Eberhard Weber.




Czasami odnoszę wrażenie, że lata 70te to najlepszy okres rozwoju w muzyce.




niedziela, 12 sierpnia 2012







Nowa Fala – pojęcie to było dla mnie mgliste, podobnie jak twórczość, która w tym okresie powstawała. Do pewnego czasu żyłam sobie w błogiej nieświadomości i spokoju, nie wgłębiając się w niepotrzebne szczegóły. Jednak musiał nastąpić przełom. Jak to w życiu bywa – zawsze dopada nas to, od czego uciekamy.

Wyjechałam do Austrii, a tam we wszelkich stacjach radiowych nadal z ogromnym sentymentem króluje big beat i wyraźny głos Hans’a Hölzl’a. Osłuchałam się i dziwiłam, że nie dawno jeszcze punkowe gusta muzyczne zwracają się w stronę popu z lat 90.
Walczyłam jednak dzielnie z moją dziwną fascynacją dopóki nie spotkałam ludzi, równie zafascynowanych twórczością austryjackiego muzyka, który jeżeli jeszcze się nie zorientowaliście nosił pseudonim Falco (od skoczka narciarskiego  = taaak Hans nie stronił od wszelakich używek ;))
Oczywiście większość przygód z tym muzykiem rozpoczyna się od przeboju Rock Me Amadeus, który nawiązuje do młodości Hansa. Rozpoczynał on bowiem swoje muzyczne doświadczenia od typowych klasyków, nawet od swoich nauczycieli otrzymał pseudonim Mały Mozart. 

Falco - Rock Me Amadeus 

Jak widać i słychać z muzyki klasycznej mało mu pozostało, jednak perfekcjonizm  do końca wybrzmiewa nawet w jego końcowym muzycznym „zboczeniu” (choć sprawniejsi badacze jego muzyki twierdzą, że jest to wiśnia na torcie jego twórczości) Mutter, der Man mit dem Koks ist da. Ja przyzwyczajona do lekkich stylizacji elektronicznych z wykorzystaniem instrumentów klawiszowych, byłam zszokowana tą ostrą muzyką techno. Zwaliłam to jednak na stan mentalny Falco, który już wtedy był w nie najlepszej formie.

Po zgłębieniu twórczości austryjackiego nowo falisty, porzuciłam ten okres na rzecz współczesnych multiinstrumentalistów. Oczywiście czas spokoju nie trwał długo. Dzień chylił się ku końcowi. Zmęczona całodniowym biegiem włączyłam swoją ulubioną stację radiową BBC Radio 6. I usłyszałam! Moje neurony rozpoczęły dziki pląs, a ja siedziałam urzeczona. Sprawdzam zespół, sprawdzam kraj, sprawdzam wszystko!
Utwór nazywa się Wordy Rappinghood i jest wykonywany przez zespół Tom Tom Club!! I tak naprawdę od tego miejsca mogę mówić dopiero o mojej czystej fascynacji Nową Falą w muzyce.
 Tom Tom Club - Wordy Rappinghood



Wcześniej, gdy przysłuchiwałam się twórczości Talking Heads mówiłam (o zgroozoo!), nuda, ściemnianie i bajurzenie! Na chwilę obecną wstydzę się siebie i cieszę się, że można przez całe życie dojrzewać muzycznie. Każdy ma prawo do błędów! Ale muszę przyznać, że David Bowie, ani właśnie Talking Heads, nawet Falco, nie przekonali mnie wystarczająco mocno. Dopiero wyliczankowo-mówiony utwór Wordy Rappinghood ujął mnie za serce. 
Najśmieszniejsza, jest historia powstania utworu, którą zamieszczam poniżej. Chris Frantz oraz Tina Weymouth, którzy swoją drogą byli członkami Talking Heads, nie mieli zielonego pojęcia co robią. Jak widać i słychać dobra improwizacja nie jest zła.




Moja ulubioną płytą nie jest jednak debiutancka Tom Tom Club, gdzie znajduje się singiel Wordy Rappinghood, a  Boom Boom Chi Boom Boom. (Oczywiście zastrzegam sobie możliwość nagłej zmiany ;)).  Poniżej utwór Shock the world z tego właśnie krążka.

Tom Tom Club - Shock the World



Na omawianie amerykańskich zespołów nowej fali przyjdzie jeszcze, mam nadzieję czas. Ja przyjmując na siebie obowiązek odkrywania typowo europejskiej muzyki, rozpoczynam cykl omawiania zespołów nowej fali z każdego zakątka starego kontynentu. 

Rozpoczęłam od Francji, gdzie przyznaję lubię się zapuszczać, ponieważ wiele zespołów mnie tam zaskakuje. Są niejednorodne gatunkowo dodatkowo język, który w porównaniu na przykład do węgierskiego, jest milszy dla moich uszu.  Oczywiście pozbędę się za niedługo moich uprzedzeń językowych i dotrę, mam nadzieję również do Węgier w ramach moich poszukiwań (jak na razie spokojnie się rozpędzam). 
Nowa Fala – to określenie było na początku używane wobec zespołów, które wprowadzały wszelakie udziwnienia do muzyki punkowej. Później jednak przesyt na rynku muzyki, nie tylko rockowej, ale i popowej wymusił fuzję wszelakich gatunków. Dlatego też powstawało wiele zespołów rockowych, które odważniej sięgały w stronę syntezatorów, przez co stawały się, można stwierdzić bardziej popowe. Choć trzeba podkreślić fakt, że to właśnie w tym okresie granice zaczęły się mocno zacierać i wtedy rozpoczęła się ta  masowa migracja dźwięków pomiędzy gatunkami, która teraz inspiruje twórców szeroko pojętej muzyki alternatywnej.
Zespołu punkowie, więc mimo udziwnień pozostały post - punkowymi, a te dziwaczne odłamy muzyki elektro-pop do tej pory nazywa się nową falą. 

Mój przegląd francuski, chciałam jednak rozpocząć tradycyjnie od muzyki post punk. 




Zespół Guilty Razors - wybrałam ich spośród masy innych typowo francuskich punkowych grup, które grają świetną muzykę. Uchwycili mnie za serce swoim I don’t wanna be a rich. Przypomniały mi się dzięki temu moje własne idee z młodości, między innymi właśnie to, że nie chcę być bogata (nawet bym chyba nie zdołała). Nagrali tylko jeden album o tej samej nazwie:  I don't wanna be a rich w roku 1978 roku. Niedługo rozpadli się, wokalista rozpoczął karierę solową już się nie wydzierając. Pozostali członkowie również wybrali bardziej popową ścieżkę tworząc zespół Bandolero, który wykonywał dosyć znany hit francuski Paris Latino. Przy okazji gorąco polecam stronę internetową poświęconą francuskiej muzyce punk nowej fali: http://www.francomix.com/article-French_Punk_New_Wave_1975_1985-39.html




Czołową postacią francuskiej nowej fali jest Lizzy Mercier Descloux, która przyczyniła się swoimi działaniami do rewolucji muzycznej we Francji, głównie pisarsko, ponieważ współtworzyła czołowy francuski magazyn Rock News.  
Na jej muzyczną twórczość musiała mocno wpłynąć przeprowadzka do Nowego Jorku w roku 1978, gdzie nawiązała wiele znajomości w świecie muzyki. To poskutkowało utworzeniem projektu Rosa Yemen i nagraniem mini-albumu. W tym projekcie jej twórczość odznacza się jeszcze znamieniem muzyki punk i psychodeli lat 60. 







W późniejszych solowych projektach Lizzy, zwraca się w kierunku funkowych i afrykańskich brzmień, przez co jej muzyka przestaje być taka surowa. Artystka przez większość swojego życia inspirowała się kulturą Afryki, często również odwiedzała ten kontynent podczas tras koncertowych.
W późniejszych latach życia porzuciła muzykowanie, zajęła się pisaniem poezji oraz malarstwem. Zmarła w 2003 roku na Korsyce, po długiej walce z nowotworem. 



Synth-wave to gatunek nowej fali, na który bacznie powinni zwrócić uwagę wszyscy wielbiciele współczesnej muzyki elektronicznej.
Przedstawiam Państwu Ruth, francuski zespół synth- wave. Zbyt dużo o nim nie wiadomo. Nazwa przywodzi na myśl, chrześcijańskie zespoły rockowe, a nie dzikość syntezatorów. Zespół ten począwszy od nazwy wywoływał u mnie zaskoczenie. Jednak największe moje zdziwienie wzbudził fakt, że wydali oni tylko jeden krążek: Polaroid-Roman-Photo i od roku 1985 panuje cisza w ich biografii. Szkoda, ja mam niedosyt ich połamanych dźwięków. Może kiedyś łaskawy czytelnik tego bloga, znający francuski oświeci mnie w szerszej historii tej grupy. Jeżeli taki się znajdzie to zapraszam do kontaktu.








Przedstawiam również….. Mathématiques Modernes. Kolejna synth – wave’owa perła. Edwidge Belmore symbol paryskiego stylu i ważna osoba towarzyska lat 80 kochająca muzykę punk, plus Claude Arto syntezatorowy artysta. To oni byli energią zespołu. Jedna płyta na koncie, a aż dwie kompilacje koncertowe.





Jacno – muzyk z historią „łajzy”. Dlaczego? Przed wystartowaniem solowej kariery stworzył jeden z pierwszych francuskich zespołów punkowych  The Stinky Toys. Następnie wraz z wokalistką utworzył popowy zespół  Elli et Jacno, po czym to dopiero nagrał albumy solowe, które brzmią bardzo synth-popowo.
Jego utwór Rectangle, został wykorzystany przez Gigi D’Agostino to stworzenia wielkiego przeboju La Passion.
Ja zdecydowanie wolę wersję Jacno ;).


Taxi Girl – zespół, stylistyki New Romantic – czerwono, czarne ubrania, mrok, smutek oraz minimalistyczne wykorzystanie syntezatora. Wydali 5 mini albumów i jeden długogrający - Seppuku. Można przeczytać, że ich twórczość jest energią muzyki The Stooges zmiksowaną z przyszłościowymi brzmieniami zespołu Kraftwerk.  Jak większość francuskich zespołów nowej fali rozpadli się aby stworzyć osobne projekty. 



Electric Callas – grupa z Lyonu. Kolejna z tych, o których informacji jest tyle, co kot napłakał. Zwrócili moją uwagę dzięki utworowi: So Chic. Tak nazywa się również ich pierwszy z dwóch albumów. Utwór ten w przeciwieństwie do innych takich jak: Kill me two times, jest bardziej popowy niż punkowy, co mnie akurat do nich przekonało. 


Kolejna kobietka w świecie francuskiej nowej fali to: Nini Raviolette.
Gdzieś przeczytałam, że prezentuje ona swoim głosem przedziwny seksowny-minimalizm. Zgadzam się z tym bezsprzecznie. Nie potrzeba wielu brzmień, aby zatracić się w muzyce. Prosty synth-pop z surowym wokalem – czysta psychodela.  





Na zakończenie podróży w czasie i przestrzeni proponuję piękny męski wokal – zespół Orchestre Rouge, który reprezentuje odłam (jeżeli można to tak nazwać) cold wave.
Wokalista obdarzony obłędnym głosem nazywa się Theo Hakola i przybył do Paryża z Ameryki. Pisał społecznie zaangażowane teksty o mrocznym charakterze, który był podkreślany przez  jego emocjonalny wokal. Oczywiście, jak to w świecie nowej fali, zespół długo nie potworzył. Rozpadli się w roku 1984 po 6 latach wspólnej pracy, nagrywając dwa albumy.  



Nowa Fala we Francji to nie tylko kino Godarda, ale również wysyp przeróżnych grup muzycznych, które niestety przemijały tak szybko, jak się pojawiały. Muzyka była wtedy bardzo intensywna, jak można się domyśleć praca nad albumami również. To właśnie musiało powodować szybkie zmęczenie materiału i konieczność ciągłej zmiany otoczenia muzycznego. Szkoda tylko, że zespoły francuskie z tego okresu giną w natłoku współczesnych twórców, nie odkrywane przez nikogo na nowo. Myślę, że warto czasami zagłębić się w ten okres, który przyniósł ogromną rewolucję. Jej owoce możemy obecnie przesłuchiwać we współczesnej muzyce.